- Od kuchni
- Restauracje
Dla kogo Genesis? Sprawdzamy nową warszawską restaurację
Gdy przez net przeleciała informacja o „futurystycznej restauracji” w Warszawie, stanęła mi przed oczami scena z czechosłowackiego serialu „Goście”. Kosmita (całkiem ludzki i czeski) wrzuca na talerz pigułkę, polewa ją wodą, wszystko bulgoce i dymi, wreszcie pojawia się jakiś pieróg.
– To wszystko już było! – wykrzyknie ktoś. Ano było. Dymy, piany, emulsje, żele. Nie tędy droga do jedzeniowej przyszłości. Którędy zatem? Najwyraźniej przez architekturę. Oto bowiem pośród ultra nowoczesnych budynków kompleksu Warsaw Spire pojawiła się konstrukcja nowa. Ni to igloo, ni to piłeczka do golfa. Na fasadzie napis: Genesis.
Bryła faktycznie jest kosmiczna, wnętrze przestronne i mocno przeszklone, rozjaśnione jeszcze różnokolorowym oświetleniem. Jego natężenie co jakiś czas się zmienia, płynąc falą ponad barem i głowami gości. Ma to chyba podkreślać dynamiczną naturę architektury. Ja co i rusz podskakiwałem na krześle myśląc, że właśnie mija mnie tramwaj.
Powróćmy jednak z przyszłości. Wkoło zastawionych alkoholami półek kręcą się barmani – a jakże – brodaci, wytatuowani. Przestrzeń wypełnia muzyka. – Nie znasz tego? – pyta zdziwiona przyjaciółka, koneserka programu The Voice w licznych, światowych inkarnacjach. Nie znam. I tego następnego też nie. Na szczęście muzyka płynie w głośności taksówkarskiej. Wreszcie menu. Szef kuchni w drobnej preambule wskazuje na inspiracje śródziemnomorskie z akcentami azjatyckimi.
Genesis skrojone na miarę potrzeb
Wszystko to prawda, ale de facto mamy tu wycieczkę po całym globie, z drobną sekcją dla wegetarian i konserwatystów (czytaj: nudziarzy), którzy chodzą do kina tylko na filmy które już widzieli. Zjadamy więc ośmiornicę na czarnej soczewicy gotowanej w sepii i cały ten ciężar ziemno morski ładnie przełamuje odrobina chili. Szkoda, że macki nie potraktowano na koniec żywym ogniem, który nadałby chrupkości i węglowej goryczki. Pyszny jest bakłażan, zrobiony na kształt tatara: mięsisty, dymny, słodkawy. Gicz jagnięcą kuchnia przyrządziła po bożemu: jest ziemniak, jest burak, jest winny sos i spora gicz z rurą. Mięso jest aromatyczne, miękkie i mocno wypieczone. Utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że Polacy różowego na talerzu się boją.
I tak właśnie widzę tutejsze gotowanie: skrojone do naszych jedzeniowych przyzwyczajeń. Jak ostro, to odrobinę, jak eksperymentować, to ostrożnie. Trochę nowoczesnych technik, ale bez płoszenia gościa oparami dymu czy gumiżelkami wszystkich smaków. I dobrze, bo prosto dobrane połączenia smakowe działają super. Jak choćby filet z kulbina (ryba okoniowata): idealnie soczysty, z warzywami pachnącymi piecem opalanym drewnem, w którym je przygotowano. Całość łączą zręcznie słodkie pomidorki i rozmarynowa oliwa. Miejscami pojawiają się jednak nazbyt wymyślne smakowe subtelności. I te giną. Dodana do wspomnianego wcześniej bakłażana prażynka krewetkowa nie ma szans przebicia się smakiem i tylko chrupie. Podobnie kleks purée z edamame i groszku pozostaje wyłącznie kolorystycznym akcentem na talerzu.
Dla kogo to Genesis
Dwa pytania zaprzątają mi uwagę. Po pierwsze, czemu Genesis? Po drugie – dla kogo właściwie jest to miejsce? Co do pierwszego, oszczędzę sobie karkołomnych derywacji. Ciekawszy jest drugi problem. Bo niby wszystko jest na miejscu. Luźna atmosfera. Młoda i sympatyczna obsługa. Domowe pieczywo (niezłe) i amuse bouche. Urocza i fachowa pani sommelier (jakby sama nie podeszła – koniecznie o nią prosić!). Kieliszek prosecco i penicillin (koktajl, nie grzybek) na pobudzenie apetytu.
Jest codziennie inny zestaw lunchowy, są siedzonka dla dzieci i wreszcie nie najniższe ceny. Wszystko jest, ale w całość to mi się nie chce złożyć. Zaryzykuję tezę, że może dobrze poczują się tu bywalcy okolicznych drapaczy chmur. Jeśli akurat zechcą zjeść kolację z rodziną, kolegami z pracy albo miłością życia – z widokiem na miejsce pracy. A gdzie przyszłość? W „Blade Runnerze 2049”.
Kontakt
plac Europejski 5 facebook.com/genesiswarsaw