- W hotelu
- Hotele i spa
NoName Spa – luksusowo w górach
Telefon szuka zasięgu? Brak! Ty szukasz biurka do pracy? Brak! Pracoholiku, nie masz wyjścia. Tu po prostu musisz odpocząć.
Korek pod Nowym Targiem, chmury zwiastujące rychły deszcz nie nastrajały optymistycznie... Ale widok drewnianych budynków, przycupniętych na wzgórzu, zapach rozgrzanego kominka i dobrych perfum przy recepcji, nastrojowe oświetlenie, bardziej jak migotliwe płomienie świec niż współczesne żarówki, wielkie kanapy i leżący na jednej z nich biało-rudy kot zapowiadały, że od teraz mogę się poświęcić tylko i wyłącznie przyjemnościom. Rozmowa z właścicielką, panią Katarzyną Marciniak, potwierdziła moje przeczucia. NoName Spa został pomyślany przede wszystkim jako miejsce luksusowego… detoksu dla pracoholików. Ma ich wytrącić z szaleńczego rytmu pracy, a nawet zmusić do relaksu.
To nie jest jeden z tych eleganckich, ale przewidywalnych i sztampowych hoteli, które są przedłużeniem biura. Tu w pokojach nie ma biurek, a w telefonie – zasięgu (jest Wi-Fi i telewizja, lecz z tej ostatniej mało kto ma ochotę skorzystać). Pokoje są niewielkie (z wyjątkiem apartamentów w osobnym budynku), za to przestrzenie wspólne rozległe, przytulne i bardzo wygodne.
Z głośników sączy się cicho muzyka, za oknami tylko lasy i łąki. – Zdarza się – przyznaje pani Katarzyna – że pierwszego dnia po przyjeździe gość chodzi zły jak osa. Robi awanturę o brak zasięgu w komórce, wkurza go nietypowy wystrój hotelu. Ale następnego dnia zaczyna rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. A potem wsiąka. Na ogół ci, którzy pierwszego dnia mieli pretensje, zostają naszymi stałymi gośćmi. Bo tu chodzi o odrobinę szaleństwa. Czyli to coś, czego zapracowanemu człowiekowi najbardziej brakuje.
W NoName Spa co chwilę coś nas zaskakuje. W winebarze zaparkował wielki motocykl. Z okien sauny wyrastają konary rodem z zaczarowanego lasu... Zaprojektowany przez polsko-włoski duet właścicieli hotel to przewrotny miks stylów: skandynawskiego, zakopiańskiego i włoskiego; niespodziewany mariaż prostoty z przepychem, surowości z okazałością. Belka stropowa z klasycznym podhalańskim ornamentem sąsiaduje z dizajnerskim, złotym fotelem projektu gospodarza; nagie żarówki konkurują z blaskiem kryształowych żyrandoli. W łazience, obok lusterka przybitego do belek ściany pinezkami tapicerskimi, czekają na gości kosmetyki marki Trussardi i balia kąpielowa.
Niektóre elementy wystroju mogą się wydać aż nazbyt surowe. Przyzwyczajeni do 4-gwiazdkowej klasyki goście otworzą szeroko oczy na widok nietypowej armatury łazienkowej z nagich rur hydraulicznych czy pieńków służących za nocne stoliki. Jednemu nie spodoba się np. lniana pościel (bo nie jest idealnie gładka w dotyku), inni (w tym ja) nie będą się jej mogli nachwalić. W NoName Spa nie obowiązuje żaden dress code – można się po nim wałęsać, według życzenia i potrzeby, w szlafroku albo garniturze Emporio Armani. Hotel leży na uboczu, więc pomimo ogromnych okien nikt niepożądany nie będzie nas podglądał. To najwyraźniej bardzo pasuje rozmaitym celebrytom, którzy nie tylko często odwiedzają NoName, ale i chętnie się tym chwalą na łamach kolorowej prasy.
Obsługa jest specjalnie szkolona, by jak najszybciej „uczyć się” gościa – drugiego dnia pobytu wszyscy już pamiętają, jaką pijamy kawę rano i który gabinet do masażu najbardziej nam pasuje. Na własne oczy widziałam, jak fachowo kelnerka uspokoiła płaczące dziecko gości (nagle zza serwetek wychynął pluszowy miś i po sprawie), by nie przeszkadzało innym podczas posiłku.
Hotel jest niewielki – raptem 17 pokoi plus dwa apartamenty, połączone ze sobą schodami, w osobnym budynku (ten na parterze, z kuchnią, tarasem i kominkiem, jest o niebo ciekawszy). Pokoje od frontu mają najpiękniejszy widok, te od tyłu są najcichsze. Suite nr 145 ma… wewnętrzne okno wychodzące na salę basenową w spa. Niestety, trochę za bardzo słychać w nich, co się dzieje za ścianą, a zbyt ciężkie okna stawiają opór przy zdecydowanych manewrach. Za to każdy pokój ma balkon (albo ogródek) i klimatyzację.
Do tego wielki taras przy recepcji, przestronny i wypełniony zabawkami pokój dla dzieci, restauracja i wspomniany już winebar, w którym punkt 17.00 serwowany jest poczęstunek (przekąski na tacach) i w którym z tego powodu właśnie najchętniej rezyduje „gwiazda” hotelu: wielki, łagodny kocur o imieniu przewrotnym jak tutejszy wystrój wnętrz – Topolino (czyli Myszka). Przekąski i głaskanie kota są w cenie pokoju.
Spa jest także niewielkie, ale godne polecenia i ma oryginalny wystrój. Nad wyłożonym lustrzaną mozaiką basenem (przejrzeć się w dnie podczas nurkowania – zupełnie nieoczekiwana frajda, nie tylko dla dziecka!) wiszą kryształowe żyrandole. Niesłychanie ucieszyło mnie to, że woda w nim jest podgrzewana, a oczyszcza się ją nie przez dodawanie chloru, tylko za pomocą filtrów solnych. Efektem jest basen, w którym bez obaw możemy wykąpać nawet niemowlę! Woda specyficznie pachnie, a to dlatego, że jest bardzo bogata w dobroczynne siarczany. Niskie, wiklinowe leżanki zachęcają do odpoczynku, choć osoby starsze i mające problem z poruszaniem się mogą mieć z nimi problemy.
Na gości czekają też dwie sauny – sucha i parowa, schowana pod ziemią jaskinia solna oraz basem zewnętrzny z brodzikiem dla najmłodszych. Komu to nie wystarczy, żeby się całkowicie zrelaksować, ten może skorzystać z oferty „rytuałów spa”: profesjonalnych masaży i zabiegów (większość pań ukończyła studia rehabilitacji bądź fizjoterapii) z użyciem kosmetyków holistycznych z linii RVB. Scenariusz każdego zabiegu został tak wymyślony, aby delikwenta maksymalnie wyciszyć i odprężyć. Wiem, co mówię – omal nie zasnęłam podczas jednego z nich.
NoName SPA spełnił swoje zadanie. Gdy wyjeżdżałam z niego po dwóch dniach, już nie wkurzali mnie inni użytkownicy dróg, a wizja powrotu do pracy nie doprowadzała do rozpaczy. Na piętnaste „Daleko jeszcze?” z tylnego siedzenia zareagowałam gromkim śmiechem. Owszem, hotel jest drogi, nabiłam sobie paskudnego siniaka o niepraktyczny stolik ze szklanym blatem i zalałam łazienkę przy pierwszym starciu z dizajnerskim prysznicem. Ale za to jestem wypoczęta, dopieszczona i... ocierał się o mnie kot, którego kiedyś drapała za uszami Anja Rubik. Mam „naładowane akumulatory” na dobrych parę miesięcy.
OD KUCHNI
Zaglądał Staszek Gieżyński
W górach zjadłem krewetki. Przyznaję to ze wstydem, bo zawsze uważałem, że jeść należy lokalnie. A krewetki nie pluszczą się w okolicznych potokach. Skorupiaki były jednak wyśmienite – fachowo „wymotylkowane”, by nie walczyć już z pancerzykiem, morsko-słodkie, kruche i idealnie usmażone. Wystarczyła im odrobina czosnku i ziół, do tego garść sałaty z prostym balsamicznym dressingiem – idealna kolacja. Włoska, nie góralska. Jesteśmy przecież w gościach u włoskiej rodziny...
Szef kuchni Marcin Dudek gotował we Francji, potem zarządzał kuchnią w dużym krakowskim hotelu. W menu znajdziemy potrawy zupełnie proste, w rodzaju pstrąga z masłem czosnkowym, ale i odważniejsze zestawienia, np. carpaccio z sorbetem chrzanowym. Sorbety, a także lody i wszystkie desery robione są na miejscu (pyszne crème brûlée!). Góralskie jedzenie pojawia się czasem w codziennych zestawach kolacyjnych, lecz zjadłem również halibuta na parze położonego na zasmażanej kiszonej kapuście z chipsem z plastra szynki parmeńskiej.
Ryba była ciut za długo gotowana, ale wszystkie smaki tworzyły całkiem udaną kulinarną międzynarodówkę. Wyrazisty i esencjonalny był również krem z borowików. Dostałem do niego serową grzankę, której w sumie mogłoby nie być, bo zupa była sycąca, a ser nic nowego nie wnosił. Towarzyszący mi przedszkolak poprosił o makaron z sosem pomidorowym. Sos był najprostszy i uczciwy, z pomidorów, kwaskowato-słodki. Makaron zaś ugotowano al dente, co dowodzi szacunku zarówno dla gościa, jak i kulinarnej tradycji.
Fot: Jola Skóra, stylizacja: Agnieszka Turosieńska
Udogodnienia
- Przyjazny
dzieciom - Strefa
Wellnes - Basen
kryty - SPA