- W podróży
- Świat
Stambuł na weekend
- Turcja
- Stambuł-Atatürk
- Lira turecka
Fascynacja Stambułem pojawia się znienacka. Może to być na przykład na moście Galata, w ogródku jednej z restauracji pod poziomem jezdni.
Jest schyłek wiosennego dnia. Na talerzu grillowana sardela z bakłażanem, do tego marynowana kukurydza i kufel piwa efes. Wokoło nieopisany chaos – przy barierkach tłumy wędkarzy, mnóstwo turystów i lansujących się lokalnych spacerowiczów, krzyk kelnerów wabiących gości, trąbiące nad głową auta. I nagle rozlega się śpiew muezina, pierwszego, drugiego, kolejnego, zwielokrotniony, powracający echem. Zachodzi Słońce, więc kopuły stojącego na horyzoncie ogromnego Nowego Meczetu (Yeni Cami) skąpane są w pomarańczowej poświacie. Wszystko na moment zamiera. Jeśli ta chwila kogoś urzeknie, to znak, że miasto pojawi się jeszcze kiedyś na jego drodze. Z niezwykłymi zapachami, kolorami i dźwiękami.
Do Stambułu najlepiej przyjechać w kwietniu, na święto tulipanów. Właśnie tu, a nie do Holandii, niesłusznie nazywana jest królową tych kwiatów. Przecież do końca XVII wieku tulipany rosły niezauważone gdzieś na stepach Azji Mniejszej, aż do chwili, gdy kilka cebulek trafiło na dwór sułtana Mehmeda IV. Kwiaty urzekły władcę. Ale to jego syn Ahmed III zupełnie stracił dla nich głowę. Uważał, że tulipany nie mają sobie równych, dlatego pałac wyglądał jak ogromna kwiaciarnia, sam Ahmed przechadzał się po płatkach,które przed nim sypano. Nie bez powodu czasy, kiedy panował, nazwano tulipanowymi. Na czym polegała kwiatowa gorączka, przekonamy się w parku Emirgan.
Zobaczymy 50 hektarów świetnie zaplanowanej zieleni, bo kolejni władcy chcieli się tu wykazać. Mamy więc mostki, strumyki, kaskady, fontanny, pawilony i kolekcję śródziemnomorskich roślin. Spodobają nam się cedry, parasolowate pinie, cyprysy i oczywiście tulipany we wszystkich możliwych kolorach i kształtach. Nie jest prawdą, że kwiaty te nie pachną. Nad Emigranem unoszą się słodkie delikatne nuty, których nie wymyśliłby nawet najlepszy nos z Grasse. Zobaczymy 50 hektarów świetnie zaplanowanej zieleni, bo kolejni władcy chcieli się tu wykazać.
Mamy więc mostki, strumyki, kaskady, fontanny, pawilony i kolekcję śrdziemnomorskich roślin. Spodobają nam się cedry, parasolowate pinie, cyprysy i oczywiście tulipany we wszystkich możliwych kolorach i kształtach. Nie jest prawdą, że kwiaty te nie pachną.Nad Emigranem unoszą się słodkie delikatne nuty, nie wymyśliłby nawet najlepszy nos z Grasse.
Turcja słynie z doskonałych dywanów, a najlepsze ceny dostaniemy w Stambule. Żeby jednak nie kupić kota w worku, najpierw idziemy do muzeum dywanów tuż przy Błękitnym Meczecie (Sultanahmet Cami). Zwiedzamy z przewodnikiem, aby złapać choćby podstawy wiedzy o supełkach i splotach. Dowiemy się na przykład, że kilim tak samo wygląda z obu stron, że z ręcznie robionego dywanu nie da się wyciągnąć nawet nitki, a dobry kobierzec nie powinien farbować, co sprawdzimy niczym perfekcyjna pani domu za pomocą białej chusteczki. Po mniej więcej godzinnym „szkoleniu” ruszymy na Wielki Bazar (Kapalı Çarşı). Lepiej jednak nie szpanować świeżo zdobytą wiedzą, bo sprzedawcy i tak wiedzą, z kim mają do czynienia. Chodzi o to, by swobodnie czuć się w terminologii i bez stresu delektować miejscem. A jest ono niezwykłe – Wielki Bazar to 30 hektarów (20 boisk piłkarskich!) pod dachem, 22 bramy, a nawet własne meczety i place. Szukamy kwartału dywanowego, omijając panoszące się stragany z chińszczyzną.
Kupowanie to cała ceremonia, niezmienna od pięciuset lat, kiedy to Mehmed Zdobywca bazar zbudował. Siedzimy, popijając słodką herbatę z listkami mięty, a sprzedawca uwija się jak w ukropie, pokazując dywany. Pilnie też śledzi nasze uśmiechy, westchnienia, grymasy. Podoba nam się jedwabny kobierzec z drzewem życia? Inny kolor? Proszę bardzo. Mniejszy, większy? A może kapadocki kilim z tropem wilka? Jeśli nic nam nie odpowiada, przyniesie dywany z sąsiedniego sklepu. Potem zaczynamy targowanie. Proponujemy połowę ceny i słuchamy lamentów, że sprzedawca zbankrutuje. Dorzucamy kilka euro, ale jeszcze głodne są jego dzieci... Wreszcie cena się stabilizuje, płacimy i żegnamy się jak starzy przyjaciele. Warto też zwrócić uwagę na tkaniny – kolorowe, haftowane suzani, które Turczynki wieszają na ścianach albo ikaty z charakterystycznie rozmytymi kolorami. I koniecznie kupmy kapcie, takie z zawiniętym czubkiem zakończonym czerwonym pomponem.
Na każdym kroku dopadają nas smakowite zapachy. A to prażonych migdałów, które uliczni handlarze sprzedają w gazetowych tutkach, a to pieczonych kasztanów albo małży nadziewanych na długie patyczki. Możemy spróbować prawdziwego dönera z baraniną, ale też kebaba z makrelą i krążkami cebuli. Te ostatnie kupimy z łódki przy przeprawie promowej Eminönü. To tylko przekąski łykane w biegu podczas zwiedzania. Kolejne smaki odkryjemy wieczorem w restauracjach schowanych w uliczkach starego miasta. Będą to bakłażany faszerowane jagnięciną z orzeszkami, omułki na parze skropione jedynie cytryną, a z ryb posmakujmy dorady czy okonia duszonych ze słodkimi ziemniakami. Turecka kuchnia smak zawdzięcza kombinacji wonnych przypraw. Zobaczymy i poczujemy je na Targu Korzennym (Mısır Çarşısı): malownicze piramidki oregano, kminu rzymskiego, curry, kurkumy... Zaskakujące są słodkości – galaretki w pudrze, ciastka orzechowo-miodowe, chałwy albo kulki przypominające kłębki wełny. Turcy widzą w nich nie tylko delicje pasujące do gęstej jak śmietana kawy parzonej w piaskowej kąpieli. Miód i orzechy podobno dodają wigoru. Stąd tabliczki „turkish viagra” na słodkich straganach.
Stambulska ulica od czasu do czasu pachnie też jabłkowym dymem. To znak, że gdzieś w pobliżu można zapalić sziszę i porozmawiać. Najpopularniejsze tematy to polityka, wielkość nowego pałacu prezydenckiego na przedmieściach Ankary i miejsce Galatasaray w tabeli rozgrywek. Turcy potrafią godzinami drążyć temat, od czasu do czasu zaciągając się dymem, przekładają węgle, zamawiają kolejną działkę tytoniu. Nieraz ktoś pobrzdąka na sazie, instrumencie przypominającym lutnię, i zanuci pieśń, zapewne o miłości.
My mamy swój Bolesławiec, Turcja miała Iznik, gdzie robiono ceramikę. Ostatnie wielkie zamówienie – 21 043 płytki w 50 kolorach przygotowano dla Ahmeda I i Błękitnego Meczetu. Kosztowały fortunę, a o mały włos także głowę sułtana. Kraj był wtedy w kryzysie, a władca szastał kasą. Ale dzięki temu obejrzymy jedną z najpiękniejszych świątyń świata. Tysiąc lat więcej ma stojąca obok Hagia Sofia. Na jej elewacji króluje kolor ceglasty, a w środku niezwykłe mozaiki przedstawiające cesarza Justyniana z małżonką. Ale najlepsza jest kopuła, która wznosi się na wysokość 56 metrów!
Kiedyś wyłożona była złotymi płytkami. Budowlańcy najwyraźniej odwalili fuszerkę i słabo je przykleili. Przez setki lat wierni modląc się do Allacha, słyszeli, jak uderzają o kamienną posadzkę. Oto jak rodzą się legendy – gdy się szczerze modlisz, złoto spada ci z nieba. Ciekawe, czy odkleiły się już wszystkie.