- W podróży
- Świat
Kierunek Antarktyda – realizacja marzenia
Autor w ciągu kilkunastu lat przejechał wzdłuż i wszerz Azję i obie Ameryki. Bez przysłowiowego grosza przy duszy dotarł na Antarktydę, a także na Galapagos, dołączając do załogi jednego ze statków biorących udział w regatach o puchar tych wysp. Był ulicznym artystą i handlował rękodziełem. Medytował w Indiach. Terminował u argentyńskiej szamanki. Po drodze spotkał wielu wspaniałych ludzi i miłość.
Swoją trzyletnią podróż po Ameryce Południowej i rejs na Antarktydę opisał w książce, której pierwszy nakład wydał dzięki dzięki zrzutce w internecie. Ta część nakładu książki została wydana na papierze konopnym, którego produkcja nie wpływa niszcząco na środowisko. W Polsce żadna drukarnia o nim nie słyszała. Znalazł go w Indiach.
"Pierwszego dnia pokonaliśmy Kanał Beagle – cieśninę między wyspami archipelagu Ziemi Ognistej i już wtedy odczułem, że moje ciało czeka duży test wytrzymałości. Zaczęła się choroba morska. Miałem nadzieję, że to chwilowe i zaraz przejdzie, ale z każdą milą czułem się gorzej. Ciągle wymiotowałem, kręciło mi się w głowie. Chciałem pomóc kapitanowi, ale fizycznie nie byłem w stanie. Choroba dopadła również chłopaków, jedynie Gujs kontrolował całą sytuację na morzu, jak i pod pokładem. Niczym dobry tata troszczył się o każdego członka załogi. Cieśnina Drake’a (cieśnina morska, położona między Ziemią Ognistą a zachodnią Antarktydą) to jeden z najcięższych odcinków żeglarskich, w którym łączą się dwa oceany, a morze jest wzburzone, fale osiągają wysokość kilkunastu metrów. W dodatku wpłynęliśmy w sztorm. Leżałem na dziobie żaglówki i próbowałem zasnąć, ale łódka odbijała się o fale z taką siłą, że miałem wrażenie, że co kilka sekund spadam z wysokości dwóch metrów na podłogę.
Czułem każdą falę, która rozbijała się o kadłub żaglowca. Bałem się, że rozpadnie się on na drobne kawałki. Byłem sparaliżowany. Czułem się bezsilny i bezużyteczny. Kapitan uśmiechnął się tylko do mnie, żebym się nie przejmował. Widziałem jego twarz – był podekscytowany tym, że szybko płyniemy. Z całej naszej załogi tylko on zachowywał powagę i maksymalnie wykorzystywał wiatr, aby nabrać prędkości. Musiałem zaakceptować sytuację i dać swojemu ciału czas, by przyzwyczaiło się do nowych warunków. Tymczasem kapitan w ogóle nie cierpiał na chorobę morską. Po pokładzie poruszał się pewnie, z naturalnym wyczuciem równowagi, nawet wówczas, gdy żaglówka kołysała się na wszystkie strony. Po dwóch dniach wracał mi apetyt, a zawroty głowy uspokoiły się. Wróciłem do żywych, mogłem cieszyć się wrażeniami z podróży.
Wcześniej nie miałem pojęcia, jak wygląda żeglowanie po oceanie. Wybierając się na Antarktydę, zdawałem sobie sprawę, że nie jest to najłatwiejszy obszar do żeglugi. Oprócz trudnych warunków i zimna, największym niebezpieczeństwem były dryfujące góry lodowe. Spotkanie z taką bryłą może się skończyć tragicznie. Najgorzej jest nocą, gdzie widoczność jest ograniczona. Trzeba być bardzo czujnym w trakcie wart.
Nie zapomnę momentu, w którym pełniłem służbę nocną i wlepiony w szybę jachtu obserwowałem morze. Byłem skoncentrowany na dziobie statku i na tym, co znajduje się przed nim, wiedziałem, że jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo całej załogi. Widoczność była na tyle słaba, że dostrzegałem przestrzeń maksymalnie na odległość dwudziestu metrów. Każda chwila nieuwagi mogła skończyć się dla wszystkich tragicznie. W trakcie mojej warty z prawej strony jachtu wyłoniła się potężna góra lodowa. W całej tej mgle i mrocznym klimacie pojawiła się niespodziewanie, świecąc swoją białą poświatą. Szybko zareagowałem, przełączając autopilota na tryb manualny, gwałtownie zmieniłem kurs. Byłem przestraszony, a z drugiej strony czułem się podniecony tak niecodziennym doświadczeniem. W trakcie ucieczki kilka razy odwracałem się i zawieszałem wzrok na górze lodowej, która hipnotyzowała mnie swoim majestatem. Po kilkunastu sekundach zniknęła we mgle.
Czułem adrenalinę i powagę tego, że jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo moich towarzyszy. Zaczynałem pojmować moc i siłę ogromnego żywiołu. W mitologii rzymskiej wierzono, że bogiem wszystkich wód jest Neptun, zaś w greckiej Posejdon. Żeglarze i rybacy wiedzą, że bogowie, tak jak pogoda, są nieprzewidywalni i mają swoje humory, dlatego nie warto ich lekceważyć. Odczułem na własnej skórze potęgę wód morskich. Była to dla mnie lekcja szacunku.
Pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy, była Wyspa Króla Jerzego w archipelagu Szetlandów Południowych, gdzie znajdowała się Polska Stacja Antarktyczna imienia Henryka Arctowskiego.
Pracował tam mój kolega, Sylwester. Zapraszał mnie na placówkę, mówiąc, że możemy liczyć na gościnę. Jak mówi nasze polskie przysłowie: „Gość w dom, Bóg w dom” i tak rzeczywiście było. Sylwek wszystkim na stacji zapowiedział, że przypłynę go odwiedzić. Wkupiliśmy się dwiema flaszkami wódki, które nabyliśmy w super- markecie w Ushuai. Mijał rok, od kiedy wyjechałem z Polski i nie mogłem sobie wymarzyć lepszej rocznicy.
Polska stacja na Antarktydzie wyglądała jak tradycyjne górskie schronisko. Poczułem się jak w domu, stoły były zastawione tylko polskimi produktami: mleko Łaciate, karton soku z Tymbark i paluszki Lajkonik. Na początku poczęstowano nas kawą i pysznym andrutem. Cieszyłem się jak dziecko. Następnie podano obiad. Na moje szczęście trafiłem na Środę Popielcową i wszystko było jarskie. Największą radość sprawił mi więc ciemny chleb, którym zajadałem się bez opamiętania. Rok za granicą spowodował, że zatęskniłem za polskimi specjałami. Ze względu na to, że mieliśmy problem z ogrzewaniem, a kapitan potrzebował czasu na naprawienie usterki, na stacji spędziliśmy trzy dni.
Miałem okazję pogadać po polsku z całym zespołem. Załodze również podobał się ten punkt wycieczki, byli pod wrażeniem polskiej gościnności.
Bardzo cieszyłem się, że odwiedziłem polską bazę badawczą. Poczułem się jak w rodzinnym domu, w otoczeniu zimnych lodowców znalazłem ciepło. W ciągu kilku dni, które spędziłem na stacji badawczej, odczułem ducha polskiego odkrywcy Henryka Arctowskiego, który był pionierem w wyprawie antarktycznej w 1897 roku. Statek, na którym przypłynął, został uwięziony w lodzie na 13 miesięcy. Przez ten okres Arctowski prowadził badania i od- krywał tajemniczy kontynent. Ogarnęła mnie melancholia i pomyślałem przez chwilę, że chciałbym zostać na stacji dłużej, ale podobnie jak Arctowski miałem jeszcze wiele rzeczy do odkrycia.
Opuściliśmy Wyspę Króla Jerzego, a na horyzoncie ukazała się wielka góra lodowa. Byliśmy światkami przełamania się ogromnej bryły. Ściana wielkości kilku pięter runęła całym swoim ciężarem na taflę wody, tworząc kilkumetrową falę.
Druga część góry lodowej niczym bojka zanurzyła się w głębi oceanu, aby później znów wynurzyć się na powierzchnię. Błękitny lód mienił się w promieniach słońca. Z głębi duszy dziękowałem światu, że mogłem doświadczyć takiego widoku. Z entuzjazmem kontynuowaliśmy wyprawę, obierając kierunek na południe. Po drodze obserwowałem zbocza lodowców i pływające kry lodowe. Niektóre z nich posiadały nieziemski kształt. Dryfowały bez celu, a na ich powierzchniach zdarzało się zaobserwować kilka wylegujących się fok albo stado pingwinów ślizgających się po grzbiecie bryły. Nasz żaglowiec przemykał między płytami lodowymi, a kapitan czujnie sterował statkiem, aby nie zarysować burty. Najczęściej nocowaliśmy w zatoczkach, otuleni ze wszystkich stron lodowcami. Zawsze istniało ryzyko, że coś może odpaść od ściany i zagrozić żaglówce. Na szczęście wokół jachtu znajdowały się tylko niewielkie lodowe fragmenty, które świetnie nadawały się do drinków.
Kapitan uwielbiał whisky, a z tego, co powiadają jej znawcy, najlepiej smakuje ona z kryształem lodu, który ma miliony lat. Nie przepadam za mocnym alkoholem, ale w tych okolicznościach nie potrafiłem go sobie odmówić. Siadaliśmy wieczorem z Gujsem przy szklaneczce whisky, a on opowiadał historie, które przytrafiły mu się na morzu. Ostatnie dwa lata spędził samotnie opływając znaczną część świata. Wyglądało na to, że uwielbia konfrontację z oceanem. Walka z siłami natury nie jest łatwą sprawą, wymaga dużego doświadczenia i wytrwałości. Najdłuższy z huraganów, jaki przeżył, trwał pięć dni. Gujs ściągnął wszystkie żagle ze względu na możliwość wywrócenia łodzi, zastosował dryfkotwy, dodatkowo przymocował liny do pokładu i wyrzucił je za burtę, aby stabilizowały pozycję łodzi. Jedyne, co mógł przez ten czas zrobić, to obserwować zachowanie fal, bowiem sterowanie łodzią nie wchodziło w grę. Podążał tam, gdzie chciał tego ocean. Zdany na łaskę losu, czekał na rozwój wydarzeń.
Każdą historię, którą opowiadał kapitan, porównywałem z moimi sytuacjami życiowymi. Morze jest wielkim nauczycielem. Nie miałem okazji doświadczyć sztormu, nie licząc pierwszego dnia podróży, gdy dopadła mnie choroba morska. Czułem, że chcę się zmierzyć z tym wyzwaniem i nawet miałem cichą nadzieję, że przytrafi mi się ono. Wiele osób pomyślałoby, że jestem niepoważny, ale w świecie żeglarzy trzeba być silnym i gotowym na każdą okoliczność. Do trudnych wa- runków trzeba dojrzeć, aby wiedzieć, jak się w nich zachować. Z pokorą zrozumiałem, że jeszcze nie jestem gotowy na takie wyzwanie".
Michał Szczęśniak, "Podróż Intuicyjna. Droga w dwóch kierunkach"