- W podróży
- Europa
Costa Brava poza kurortami. Najpiękniejsze miejsca, które warto zobaczyć
Chcę jechać za miasto. Może do Girony? Jak myślisz, co warto zobaczyć? – zapytałam mojego katalońskiego przyjaciela, architekta, podczas kolacji w Barcelonie. W jego oczach momentalnie pojawił się błysk. – Jedziemy na wybrzeże Costa Brava. To najpiękniejsza część Hiszpanii.
Z Barcelony na Costa Brava jest ok. 1,5 godziny drogi autem, które bez problemu można wypożyczyć niemal w każdej dzielnicy. Jadąc autostradą na północ od stolicy krajobraz zmienia się natychmiast. Wszystko, co na mapie wyżej od miasta zaliczane jest do wybrzeża Brava. Lazurowy błękit przybiera co raz zimniejszy odcień, a skały stają się co raz bardziej surowe i poszarpane. To do ich brył odnosi się dumna nazwa regionu (hiszp. costa brava – odważne wybrzeże), bo swój wygląd zawdzięczają codziennej walce z najdzikszą formą katalońskiej przyrody – wiatrem.
>> ZOBACZ TEŻ: czartech jachtu w Hiszpanii <<
Kiedy wysokie uprawy kukurydzy, ryżu i trzciny cukrowej rosnące wzdłuż drogi bezsilnie uginają się pod naporem podmuchów, Javier zwraca moją uwagę: – Spójrz na ten wiatr. On zmienia ludzi w szaleńców. Mamy tutaj takie powiedzenie: „ven tocar per la Tramuntana” (cat. zostać dotkniętym przez Tramuntanę). Podobno nie jeden postradał przez niego zmysły, a kiedy Tramuntana wieje dłużej niż 10 dni, odsetek morderstw i samobójstw gwałtownie wzrasta. Zamykamy więc okna.
Begur – ukryta perełka
Na trasie mijamy wiele zatłoczonych, turystycznych kurortów, na myśl o których boli głowa, a w wyobraźni dudni muzyka disco. Jednak po 1,5 godziny dojeżdżamy do willowego miasteczka, do którego bogaci barcelończycy uciekają przed tłumem turystów. Maleńkie Begur znane jest głównie Katalończykom
i nie znajdziecie go w przewodnikach. Na całe szczęście, bo dzięki temu wciąż jest oazą błogiego spokoju
i ucieleśnieniem rajskich wakacji. Poza pięknymi plażami, jak Sa Tuna i Sa Riera, warto poszukać miejsca
w jednej z zatoczek, szczególnie, że wszystkie połączone są oznakowaną ścieżką pnącą się wzdłuż wysokiego wybrzeża.
Koniecznie zatrzymajcie się na Cala Aiguafreda, gdzie słona, ciepła jak w wannie woda ma głęboki, turkusowy kolor i unosi leniwych pływaków na powierzchni. Wystarczy położyć wygodnie na fali i dać się ponieść. A kiedy żołądek poprosi o miejscowe specjały, można przejść kilka kroków w kierunku La Riera
i usiąść na widokowym tarasie restauracji hotelu Cap Sa Sal Luxury, żeby zjeść najświeższą grillowaną rybę, patrząc na dryfujące na morzu jachty.
Co zwiedzić na Costa Brava
Uparłam się, że odwiedzić muzea. Będąc w okolicy po prostu nie można pominąć „trójkąta Dalego”. Zjeżdżamy więc nieco w głąb lądu i udajemy się do średniowiecznego Pubol, gdzie można zwiedzać zamek, który Salvador podarował kiedyś ukochanej Gali. Wśród figowców i drzew granatu porastających ogród znaleźć można słynną rzeźbę długonogiego słonia, jednego z najbardziej znanych motywów, a świetnie zachowane wnętrze zamku sprawia wrażenie, jakby ekscentryczna para opuściła je zaledwie tydzień wcześniej.
Stąd już tylko 40 minut jest od Teatro-Museu Dalí de Figueres, nad projektem którego czuwał sam artysta. Za ozdobionymi gipsowymi bochenkami chleba i wielkimi jajkami (symbolami życia wg Dalego) murami strzeżonymi przez posągi z bagietkami w dłoniach znajdziemy słynnego Dżdżystego Cadillaca, Salę Mae West przypominającą twarz aktorki, łóżko malarza w kształcie rybiego ogona oraz muzeum osobliwych klejnotów.
Wracamy na wybrzeże – ostatnim przystankiem zamykającym trójkąt Dalego jest nadmorska rezydencja Salvadora i Gali w Port Lligat. Po drodze koniecznie trzeba zatrzymać się w centrum Cadaqués, zachwycającym, białym miasteczku portowym z plątaniną brukowanych uliczek. Przed wizytą w domu malarza nie zaszkodzi wstąpić do Museu de Cadaqués, gdzie organizowane są czasowe wystawy poświęcone jego twórczości oraz do Casino de I’Amistat, przekształcone w centrum lokalnej kultury.
Idąc spacerem w stronę rybackiej dzielnicy Portlligat od razu rozumiem, dlaczego nie tylko Dali, ale też Picasso, Max Ernst, Marcel Duchamp, Luis Bunuel, Chagall i Federico Garcia Lorca szukali tu inspiracji. Poszarpane skały przybierają najdziwniejsze formy i otwierają drzwi do wyobraźni. Po krótkim marszu na horyzoncie pojawia się dom, którego nie da się pomylić z żadnym innym. Na tle zatoki rysują się obłe kształty jajek i błyszczą metalowe głowy – rzeźby zdobiące dach budynku. Jednak żeby wejść do środka bilety trzeba kupić z wyprzedzeniem, przez internet. Posiadłość jest na tyle mała, że
10-osobowe grupy wpuszczane są co godzinę, pod ścisłym nadzorem. Dzięki temu w okolicy nie ma przypadkowego tłumu, a jedynie grupka turystów.
Co jeszcze zobaczyć
Zostawiamy muzea i jedziemy w górę. Nie tylko na mapie, ale też licząc metry nad poziomem morza, którego niebieska tafla coraz piękniej komponuje się z szarością skał. To głównie one będą nam towarzyszyć w Parku Narodowym Cap de Creus, wysuniętym najdalej na wschód kawałku Hiszpanii. Metamorficzne kamienie o porowatej strukturze, surowych, pionowych cięciach i czarno-szarym kolorze połyskują zielonymi drobinkami. Im dalej, tym bardziej zastępują drzewa i trawy.
Wysiadając na szczycie parku czuję się jak amerykański kosmonauta na księżycu i tak samo mocno jak on potrzebuję ochronnego hełmu – la Tramuntana szaleje tu jak wściekły demon dosłownie zwalając z nóg. Jeśli jednak utrzymacie pionową postawę widok wynagrodzi wam wszystkie trudy i gwarantuję, że nie zapomnicie go nigdy. Na szczycie działa restauracja o tej samej nazwie, co półwysep, a siadając na tarasie tuż nad przepaścią zjecie bardzo przyzwoity kataloński posiłek, jednak musicie liczyć się z kolejką do stolika i zdenerwowanymi kelnerami.
Jeżeli lepiej czujecie się w bliskim kontakcie z Morzem Śródziemnym, zjedźcie spowrotem w dół, bo linia brzegowa Cap de Creus kryje mnóstwo bajkowych calas (hiszp. zatoczek), wśród których znajdziecie Cala Cullero, gdzie do tej pory znajduje się skała, która zainspirowała Salvadora do namalowania Wielkiego Masturbatora. A po trudach wspinaczki i całym dniu przygód cofnijcie się kawałek w stronę Cadaques (po drodze możecie zajrzeć przez płot remontowanej kultowej restauracji El Bulli, gdzie Ferran Adria odmienił współczesną gastronomię), bo widok z pokoju (poproście o jak najwyższe piętro, żeby zminimalizować udział parkingu w krajobrazie) kameralnego hotelu Cala Joncols i jego mała, niemalże prywatna plaża wynagrodzą nadrobione kilometry.
Pocztówka z Katalonii
Po tylu zachwytach i spektakularnych atrakcjach maleńkie, rybackie miasteczko Port de la Selva wydaje się nie być niczym nadzwyczajnym. Ale to właśnie tutaj, skąd „widać” granicę francuską, najlepiej czuć prawdziwego ducha Costa Brava. Wiatr nie jest tak uporczywy, jednak jego nagłe zrywy i przeszywająca siła nie pozwalają zapomnieć, gdzie jesteśmy.
Białe, proste budynki skupione nad spienioną zatoką rysują się jak obrazek w magazynie podróżniczym o najdalszych zakątkach świata, a głębokie zmarszczki na twarzach nieco zachowawczych, ale wciąż uśmiechniętych mieszkańców pokazują jak daleka jest prawdziwa Katalonia od swojej turystycznej, tętniącej kolorami stolicy. Mimo, że poza doskonałą, regionalną kuchnią, soczystymi owocami opuncji, które można jeść prosto z „krzaka” (a właściwie kaktusa) i doskonałymi warunkami dla zaawansowanych surferów miasteczko ma do zaoferowania jedynie wysokie na 3-4 m fale lodowatej wody i górujący nad mieszkańcami imponujący klasztor Sant Pere de Rodes, to właśnie tutaj najłatwiej zrozumieć można dumę i siłę charakteru Katalończyków.
Nie wiem czy to przez wiatr, czy surrealistyczną atmosferę, ale jestem pewna, że coś zmieniło się w mojej głowie. Bo z Costa Brava nie wraca się takim samym.